gru
18
Płakać, nie płakać…?
Płakać, nie płakać…?
W trakcie prowadzenia grup ćwiczeniowych obserwuje stale pojawiającą się potrzebę rozmawiania o płaczu. I nie byłoby by w tym nic dziwnego, gdyby nie oczekiwanie, że porozmawianie o płaczu przyniesie taki sam rezultat jak popłakanie. W mniejszym stopniu oczywiście ta potrzeba dotyczy również innych uczuć, ale płacz jest tym stanem, któremu towarzyszy największa chęć omawiania, a nie wyrażania.
O ile złość budzi wyjściowo dużo oporu, to w trakcie praktyki, obawy topnieją, pojawia się przepływ i możliwość swobodnego wyrażania. Po zakończonym ćwiczeniu, pozostaje żywa chęć, by wrócić do wyrażania. Z płaczem jest zupełnie inaczej. Opór wyjściowy jest wysoki i utrzymuje się często przez większość praktyki, skutecznie hamując falę przepływających uczuć. Kiedy człowiek pozwoli sobie zapłakać i popłakać, czując się potem dobrze, nie oznacza to wcale, że przy kolejnej możliwości będzie chciał powtórzyć to doświadczenie. Płacz jest chroniony wysoko zorganizowanym zasiekami, których zwykle nie mamy w kontakcie. Co więcej myślimy, że one są naturalne i niezbędne.
Mam tu na myśli:
- zaciskanie ust
- przełykanie śliny
- wciskanie palców w kąciki oczu
- nie oddychanie
- przepraszanie otoczenia
- zezłoszczenie się na siebie
- tłumaczenie się
- ocenianie się
- i całe spektrum uruchamianych przekonań.
Te wszystkie sposoby służą jednemu: nie rozpłakać się. I wcale nie chodzi tu o nie sprzyjające okoliczności, jak przebywanie akurat w pracy czy w metrze. Stwierdzenia: „nie płaczę od lat” czy „nie płaczę od dzieciństwa” są powszechne. Często tym zdaniom towarzyszy duma i poczucie dobrze wykonanego zadania. Z czasem pojawia się niejasne poczucie straty. Bywa, że stajemy się umęczeni własną kontrolą i ograniczeniami, które one powodują. Zwykle też dość dokładnie pamiętamy moment decyzji, kiedy postanawiamy więcej nie płakać.
I można by pomyśleć: „no i co z tego? Płacz nie jest nikomu potrzebny”. Tylko, że prawda jest zupełnie inna…
Każde uczucie ma swój kanał ekspresji. Płacz jest kanałem dla smutku. A smucenie się bez płakania (zwłaszcza długoterminowe) staje się procesem tłumienia. Smutek to uczucie, które wymaga czucia. Mam wrażenie, że smutek co raz częściej jest omawiany, a nie przeżywany. Stał się permanentnym stanem, obciążającym nas, posępnym i martwym. A smutek tak jaki każde inne uczucie, ma swoją dynamikę, przepływ i bardzo ważną cechę: przemijalność. Tę cechę obserwujemy u dzieci. One ani nie smucą się bez końca, ani ciągle się nie złoszczą, ani nie są stale radosne. Są w przepływie uczuć, pozwalając na tą zmienność i poddając się jej.
Stało się tak, że smucenie się przestało być kojarzone z płakaniem, a jeśli już płaczemy, to mamy na myśli kilka niemych łez płynących po policzkach. To jest bardzo ograniczone płakanie. Można je porówna z tym, jakby nadchodziła burza, było ciemno, szaro, błyskało, a na koniec spadło tylko kilka kropli deszczu. Świat dalej zostaje ciężki i duszny.
Płacz to szloch, przy którym brzuch się rusza, z gardła płynął dźwięki, łkamy, broda i ręce się trzęsą, twarz jest mokra od łez, a z nosa cieknie. Zwykle trwa 10- 15 minut (mam na myśli osoby, które regularnie pozwalają sobie płakać), przebiega falami, które nas ponownie wzbudzają, aż dochodzi do uspokojenia, wyciszenia i odpoczynku.
Po płaczu oddychamy głęboko ( spontanicznie, bez udziału woli), twarz jest miękka, gardło rozluźnione, całe ciało delikatnie pulsuje. Pojawia się coś co nazwałabym wewnętrzną słodyczą: połączenie smutku, z ulgą i ukojeniem. Głowa jest przyjemnie ciężka, myśli spokojnie płyną.
Można by się zastanowić, dlaczego skoro tak dobrze czujemy się po płaczu, unikamy go jak ognia?
Mam wrażenie, że o ile kontakt ze złością daje nam poczucie siły i sprawczości, to przeżywanie smutku oznacza poddanie się uczuciom, które czynią nas bezbronnymi, przypominając o naszej kruchości, o naszej podatności na zranienia i o bólu, którego doświadczyliśmy. Płacząc uznajemy swoją słabość i zależność od innych.
Czujemy się odkryci.
Jeśli do tego dołączymy przekazy:
- i co się mażesz
- nie ma co płakać
- tylko słabeusze płaczą
- płakanie Ci nie pomoże
- chłopaki nie płaczą
- zaraz dam Ci powód do płaczu
I doświadczenia:
- kiedy w trakcie płaczu byliśmy upokorzeni
- gdy widzieliśmy innych ciągle rozpaczających, a bezmiar ich uczuć przykrywał wszystko inne, w tym nas i nasze potrzeby
- gdy byliśmy karani za płacz
- gdy nie mogliśmy zatrzymać płaczu i narażało nas to na dalsze cierpienia
- gdy płakaliśmy w samotności i nie było „do kogo płakać”
Nic dziwnego, że płacz stał się tak zagrażający.
Myślę, że jest jeszcze ważny powód. Przeczuwamy, że płacz może połączyć nas z głęboko skrywaną, często zaprzeczoną rozpaczą. O ile czujemy, że nad smutkiem możemy zapanować, tłumiąc go, to pozwalając sobie na głębokie zapłakanie obawiamy się, że dotkniemy rozpaczy otwierając bezdenną studnię, zalewających uczuć. Niestety chroniąc się przed odczuwaniem jednych uczuć, ograniczamy możliwość przeżywania innych, również tych pozytywnych, takich jak radość czy przyjemność.
Lowen mówi: „Płacz wyraża akceptację naszej ludzkiej natury…” a to znaczy zgodę na to, że różne rzeczy nas dotykają, bolą i potrzebują być uznane i wyrażone. Pozwolenie sobie na płacz jest aktem potwierdzającym prawo do czucia i przeżywania naszych uczuć. Z jednej strony płacz zbliża nas do bolesnych uczuć, z drugiej pozwala je akceptować, a z czasem co raz lepiej przyjmować, co z kolei bezpośrednio wpływa na zdolność przeżywania uczuć przyjemnych. Lowen mówi o bezpośrednich przełożeniach: na ile możesz płakać na tyle możesz przeżywać przyjemność ( w tym tą seksualną), na ile możesz się złościć na tyle możesz czuć radość.
Tłumienie uczuć nie jest operacją selektywną. Tłumiąc jedno uczucie wpływamy na inne. Limitując przeżywanie jednych uczuć, ograniczamy możliwość ekspresji innych. Kiedy spłycamy oddech i zaciskamy usta, by się nie rozpłakać, to nie tylko blokujemy kontakt ze smutkiem, ale wpływamy na całą nasza psychofizjologię: począwszy od nastroju, zakończywszy na objawach fizycznych.
Tłumienie uczuć usztywnia nasze ciało. Powstaje zorganizowany pancerz mięśniowy, które przez lata traktujemy jako swoje najlepsze uposażenie. Zbroja, która kiedyś miała chronić, z czasem staje się ciężarem noszonym każdego dnia, którego sztywność ogranicza oddech, zabiera spontaniczność, a w końcu niszczy żywotność. Właśnie dlatego płacz jest tak silnie ustawiony w konflikcie do obron ego, które pamięta dlaczego powstała zbroja i przed czym miała ochronić. Ego „każe się trzymać”, pozwolenie na płacz oznacza zagrożenie dla sztywności, która kiedyś ratowała przed nadmiernym bólem. Kiedy zaczynamy płakać pojawia się szloch, przepona się porusza więc głębiej oddychamy, wydobywają się dźwięki. To wszystko sprawi, że poczujemy nasz smutek, ten z dziś, a jeśli dotąd był wypierany również ten z kiedyś.
Lowen opisuje smutek jako pierwotną utratę obiektu miłości. Coś co było źródłem szczęścia i przyjemności zostaje utracone, stąd pojawia się ból, ale równocześnie towarzyszy temu wspomnienie ciepłych, napełniających uczuć, doświadczania wzajemności, przepływu i bliskości.
I tak używając tego odniesienia wyróżnia:
- Smutek, kiedy wspomnienie dobrych uczuć przeważa nad cierpieniem
- Żal, kiedy ból utraty przeważa nad dobrymi przeżyciami, trudno jest je mieć w kontakcie, trudno wspominać czy tęsknić.
- Rozpacz, kiedy ból dominuje zabierając całkowicie przyjemność, nawet tą wspominaną. To uczucie, gdzie brakuje nadziej, że aktualna sytuacja może minąć, że przyjdzie coś dobrego, że pojawi się nowy „dobry obiekt”.
Każdemu z tych odczuć należy się uznanie. Każde potrzebuje czasu i miejsca na wybrzmienie. Każde domaga się ekspresji.
I każde potrzebuje płaczu.
A właściwie to my potrzebujemy płakać by pozostać żywymi, czującym, po prostu ludzkimi wobec naszych doświadczeń i historii.